Czas zmienił ich twarze, ale one uśmiechają się do siebie, świata. Dojrzałość dała im to, o czym kiedyś marzyły. BARBARA BURSZTYNOWICZ, MAGDALENA ZAWADZKA I MAŁGORZATA PIECZYŃSKA malują portrety swej dojrzałej kobiecości.
OBECNE CZASY ZAAKCEPTOWAŁY SZTUCZNOŚĆ. A dla mnie każda zmarszczka to kawałek mojego życia, doświadczenia. Dlatego nie wyrzeknę się ich. Nie będę wygładzać skalpelem.
Barbara Bursztynowicz
A po co mi młodość! Ja to już znam – mówi Małgorzata Pieczyńska. – Im człowiek starszy, tym mądrzejszy. Im mądrzejszy, tym więcej ma w życiu do zrobienia, a tym samym życie staje się ciekawsze. Zmarszczki na twarzy nie mają dla mnie żadnego znaczenia, liczą się tylko miłość, zdrowie i szczęście.
-Moje zmarszczki? Nie mogę powiedzieć, że je kocham, ale nie obrażam się na nie – deklaruje Magdalena Zawadzka. – Nie wyobrażam sobie, by iść przez życie bez nich. Twarz jest zwierciadłem naszego życia. Jeśli życie nie pozostawia na twarzy żadnego śladu, to dramat! Najważniejsze to być autentyczną. Zamiast patrzeć w lustro, staram się żyć w zgodzie ze sobą. Barbara Bursztynowicz uśmiecha się. – Czy można oswoić upływający czas? Nie wiem, natomiast wiem, że czuję się w głowie, sercu wciąż młoda. Nie skupiam się nad upływem czasu tak bardzo. Nie przychodzi mi to z trudem – optymistom łatwiej się żyje. Nigdy nie jest tak źle, jak nam się wydaje. Jestem otwarta na świat, ale i nie narzucam sobie niczego. Biorę teraz, to co mi odpowiada.
Barbara Bursztynowicz: Już wiem, nie muszę wszystkim się podobać
Ma takie chwile: spogląda w lustro, widzi zmarszczki i… – ogarnia mnie melancholia. To naturalne. Nie bronię się przed tym! Ale się nie zliftinguję! Jeśli komuś to pomaga, proszę. Obecne czasy zaakceptowały sztuczność. A przecież każda zmarszczka to kawałek mojego życia, doświadczenia. Dają twarzy wyrazistość. Mam się tego wyrzec? Więc zamiast wygładzać się skalpelem, staram się by przeważały zmarszczki uśmiechnięte. Wystarczy.
Dojrzałość przyniosła jej wiedzę, że nie ma permanentnego szczęścia czy nieszczęścia. – To dało mi pozytywny dystans, oddech. Życie jest sinusoidą. I potrafi zaskoczyć niespodzianką. Uwielbiam je! Kobietom po pięćdziesiątce wydaje się, że skończył się już czas, kiedy mogą coś od siebie dać światu. Nieprawda! Można dawać i czerpać nieustannie. Długo nie grałam w teatrze i nagle przychodzi zaproszenie do spektaklu „Dziewczyny z kalendarza”. Moja bohaterka jest kobietą wykorzystywaną przez otoczenie, zagubioną, która nagle otwiera się i wyzwala z kokonu oportunizmu. Dojrzewa naprawdę. Ta przemiana budzi ogromny entuzjazm wśród kobiet. Jestem wyrazicielką wielu z nich: stłamszonych, zamkniętych, zdradzanych przez mężczyzn. Barbara już odnalazła w sobie stabilizacje. – Jestem pedantką, wręcz higienistką. Nie jest ze mną łatwo wytrzymać, ale postanowiłam, że nie będę z tym walczyć. Przyznaje sobie za to prawo do formułowania niekoniecznie politycznie poprawnych poglądów, np. że Polacy to brudasy. Dawniej tłamsiłam to w sobie, co powodowało wewnętrzny dyskomfort. Teraz mówię otwarcie. Akceptuje się taka, jaka jestem. Pogodziłam się ze swoimi cechami, które dla jednych są wadami, dla innych zaletami. Ma w sobie przyzwolenie na „migotliwość”, humorki. To przecież element kobiecej natury. – Kiedyś pewna pani, kojarząca mnie z rola Eli z „Klanu”, zapytała mojego męża: „Czy żona jest tak samo ciepła, serdeczna jak na ekranie?”. „Nie, proszę pani, jest straszną zołzą!”, powiedział. Bo ja też bywam zołzą! Mąż twierdzi, że mam wiele osobowości jeszcze nieodkrytych. Lubię kokietować świat. Flirtować. Uwielbiam przebywać w towarzystwie mężczyzn. Świetnie się z nimi dogaduje. „Głaszcze się”. Ma teraz na to czas. Najpierw nordic walking w parku Skaryszewskim lub Łazienkach, a potem kawa. Potrzebuje pojechać na wieś i pochodzić po łące. Wiecznie mobilizująca się, nauczyła się odpuszczać. – Uwielbiam stan, kiedy chodzę do południa w szlafroku, leniuchuje z książką. I każda rozmowa, nawet trudna, musi kończyć się przyjemnie. Staram się żyć w przyjaznym otoczeniu. I nie konfliktować się ze światem.
Kiedy widzi kobiety opuszczone przez partnera dla młodszej, tym bardziej docenia, że przy jej boku jest ten sam mężczyzna. Od 35 lat. – Miłość, udane małżeństwo to moja największa życiowa wygrana. Im dojrzalsi, tym bardziej się akceptujemy. Jacek jest moim wielkim wsparciem. Mamy podobną wrażliwość, pasujemy do siebie intelektualnie. Cieszę się, gdy rano otwieram oczy i na sąsiedniej poduszce leży jego siwa głowa. Związek to adrenalina, która nas nakręca. I czyni nas wciąż dla siebie atrakcyjnymi. Owszem, były zakręty, jakaś fascynacja drobna, ktoś o kogoś musiał zawalczyć. Przez długi czas borykaliśmy się też z chorobą męża. Daliśmy rade właśnie dzięki silnemu uczuciu, które jest miedzy nami. I rozmowie.
A rozmawiamy o sobie nie „ja”, „ty”, ale przede wszystkim „my”. Tak jest też z naszą 30-letnią córką Małgosią, która jest do nas bardzo przywiązana. Barbara hołubi w sobie ciekawe świata dziecko. – Nie usiedzę w domu, pędzę do przodu. W tym roku chce polecieć z mężem na Hawaje. – Marzy o Argentynie. – Jacek śmieje się, że gdy kończymy spacer, ja planuje następny. Jako góralka całe życie idę pod górę. I jestem ciekawa, co jest za szczytem. Nie zawracam w pół drogi – kwituje.
Magdalena Zawadzka: Ciągle mam w sobie napęd do życia i przygody
– Jak ja zazdroszczę tym wszystkim paniom, które SĄ z siebie zadowolone! – śmieje się aktorka. – Sama jestem wobec siebie krytyczna do bólu. To się z wiekiem nie zmieniło. Słysząc komplementy, nigdy nie biorę ich na 100 procent, choć sprawiają mi przyjemność. Nic na to nie poradzę. Taka jestem. Sama nigdy nie uważała się za piękną. Nie miała żadnego problemu z wiekiem, kiedy uroda w naturalny sposób zaczęła przygasać. – Można wszystkich oszukać operacjami plastycznymi, ale nie swoje wnętrze. A z tego, jakie jesteśmy w środku, wynika wszystko inne: sposób patrzenia na świat, poruszania się, wyraz twarzy i oczu. Ktoś odmłodzony, ale z ciężarem wieku w środku, nie zerwie się nagle do lotu. Ładnie się zestarzeć to mieć akceptację świata. Lubię młodych ludzi, młodsze koleżanki aktorki. Pamiętam siebie w ich wieku, swoje rozterki, problemy. Bo młodość, choć z twarzą gładka, ciałem jędrnym, wcale nie jest łatwa. Wszystko jest nowe i pierwsze, i wyolbrzymione. To zmaganie się z życiem. Osiągnęła ten etap, kiedy już nie ściga się ze sobą, robi w miarę możliwości to, co chce. – Generalnie jestem taka sama jak 30, 40 lat temu. Pełna wiary w świat i ludzi, szybka, otwarta, energiczna. Myślę, że to wynika z mojego stosunku do życia. Ja je akceptuje. To najwspanialszy dar! Mam w sobie napęd. Do życia, przygody, poznawania. Jeśli teraz ktoś by mi powiedział: „Jutro rano lecisz do Nowego Jorku”, jestem w sekundę spakowana i stoję na lotnisku! Patrzę z optymizmem na to, co życie przynosi. Pesymiści potwornie mnie męczą. A ja głęboko wierze, że pozytywne nastawienie przyciąga rzeczy dobre. Mam taki zwyczaj: od chwili kiedy rano otwieram oczy, uśmiecham się do świata, wynajduje pozytywy, które może mi ten dzień przynieść. Cieszą mnie drobnostki: miłe słowo, aura za oknem, nawet to, ze udało mi się odśnieżyć auto w sekundę! To błahe przykłady, ale proszę mi wierzyć: gdy się w ciągu całego dnia zbierze trochę tych radości, wyjdzie cały sznur korali! Czatuje na coś dobrego. Nigdy nie zakładam, ze stanie się coś złego. A jeśli już, jestem bardziej zdumiona niż przestraszona! Lubię w sobie umiejętność zabawnego komentowania rzeczywistości. Bez poczucia humoru nie umiem żyć, mieli je moi rodzice, mąż, ma syn i takimi ludźmi zawsze się otaczałam. – Unika ludzi niosących w sobie agresje, zawiść. – Mój dojrzały organizm wyczuwa ludzką wredność, tak jak wyczuwa się intuicyjnie zagrożenie. Zwłaszcza po śmierci męża, który dawał mi największe poczucie bezpieczeństwa ze wszystkich ludzi na świecie. Dawniej to on swą mądrością, poczuciem humoru odpędzał, tłumaczył całe zło. Czasem lepiej być samej niż w gronie tych, którzy wlewają we mnie brak poczucia wiary w siebie, zakazała swymi kompleksami. Nie lubią mnie choćby za to, że po śmierci Gustawa nie jestem zaniedbana, zapłakana, bo to byłby dla nich dowód rozpaczy. Ból, żałobę przeżywam na swój sposób, nie dzieląc się nią ze światem. Dojrzewała przy mężu, Gustawie Holoubku. – Wyszłam za mąż za starszego od siebie człowieka. Mądrego, dobrego, wyjątkowego pod każdym względem. Kontakt z kimś tak wspaniałym bardzo mnie rozwinął. Po blisko 40 latach bycia razem zostawił we mnie ogromną cześć siebie. Nasze szczęśliwe małżeństwo to baza, z której czerpie silę. Dziś, po 3 latach, dramat jego odejścia zaczyna przekuwać na coś pozytywnego. – Została mi cała masa wspomnień. Stworzyliśmy tandem nie do pobicia. Mamy z tego związku dorosłego już syna, mojego największego przyjaciela. On jest moim najwyższym dobrem i największym życiowym sukcesem. Syn się ożenił. Mam wiec córkę, bo tak traktuje synową. Mamie staram się zapewnić poczucie bezpieczeństwa. Czuje się potrzebna im i reszcie rodziny. Skończył się dla mnie pewien etap w życiu, co nie znaczy, że skończyło się moje życie. Chcę być na swój sposób, o ile los mi pozwoli, szczęśliwa – tłumaczy Magda Zawadzka. – Wiem, że Gustaw nie chciałby, bym ciągle się zadręczała. Opowiem o pewnym zdarzeniu. Z restauracji serwującej pyszne pierogi zawsze brałam porcję dla Gustawa, bardzo je lubił. Jestem tam ostatnio i mówię do kelnerki: „O, już nie mam dla kogo ich wziąć!”, a ona: „Jak to?! Dla siebie!!!”. I wtedy dotarło do mnie, że ja w ogóle o sobie nie myślę. Mąż był punktem odniesienia do wszystkiego, co robiłam: zawodowo, prywatnie. Teraz muszę sama dla siebie go stanowić. I tak mi poradzili zaprzyjaźnieni ludzie: żyj dla siebie! Praca, najchętniej intensywna, kontakty towarzyskie, przyjemności, przebywanie w otoczeniu przyrody, podróże… to mi sprawia radość.
Małgorzata Pieczyńska: 25 lat po ślubie nadal czuję się adorowana
Wzruszają ją jej własne zmarszczki, a śmieszy powszechne dziś przekonanie, że lepiej mieć 18 niż 50 lat. – Każdy wiek ma swoją wartość. Jesteśmy cały czas w drodze – tłumaczy. – To jak z czytaniem książek. Czy można powiedzieć, że już wszystkie się przeczytało? Nie! Tak samo życie. Mnóstwo jest w nim inspiracji, dla których warto żyć. I każdy dzień przynosi coś zupełnie nowego. Widzę tyle szczęścia w zwykłej prostocie i zwyczajnym zdrowiu. Upiec chleb, spotkać nowego człowieka, zrobić własnoręcznie talerz, zagrać w scrabble. I dodaje bez wahania: – Dojrzała, zadowolona z życia kobieta? To ja! Podobam się sobie, podoba mi się moje życie. Dlatego chce mi się żyć dla wszystkiego. Dla siebie, męża, syna. Jesteśmy szczęśliwe lub nie na własne życzenie. I nie zależy to od tego, czy mamy 30, czy 60 lat, gładką czy pomarszczoną buzię. W Szwecji, gdzie mieszkam, wiek nie odgrywa tak wielkiej roli jak w Polsce. Częściej spotyka się związki, gdzie kobieta jest sporo starsza od partnera. Tam spotykają się ludzie, nie metryki. Mężczyzna dużo rzadziej szuka Barbie ze sztucznym biustem, tylko przyjaciela, kumpla, kochanki. Spotykają się na płaszczyźnie inaczej rozumianej atrakcyjności. Gdzie liczą się wspólne pasje, sposób spędzania wolnego czasu, podróże, pikniki, dużo ruchu, sport.
Cieszy się, że zbudowała szczęśliwe relacje rodzinne. Z mężem Gabrielem spotkali się po swoich rozwodach. – To był też życiowy fart. Jest takie powiedzenie: każdy ma takiego męża/taką żonę, na jakiego zasługuje. A tu wpadły na siebie właściwe osoby we właściwym czasie. – W życiu Gabriela jest trzecią kobietą. – I mam poczucie, że wyjątkową, bo przeżyliśmy już 25 udanych lat. Gabryś mówi: „Jeszcze nie miałem takiej starej żony”. Ktoś mi kiedyś powiedział: kobiety i mężczyźni mają odmienne narządy miłosne. Kobiety kochają uszami, mężczyźni oczami. Mężczyzna, który pięknie mówi, ma ogromny atut. Gabriel to ma! Ale też wiem, że on nie kocha tylko mojej twarzy. Ja nadal czuję się adorowana. To seksowne! Temperatura naszego związku nie opadła. Wiemy, jak go wzmacniać, bo chcemy dostrzec ten błysk w oku, gdy patrzymy na siebie. Teraz byliśmy we dwoje w 6-tygodniowej podroży: Australia, Nowa Zelandia, Tasmania. Służą nam też rozstania, gdy przyjeżdżam do Polski na zdjęcia, próby czy grać spektakl. Wtedy codziennie rozmawiamy przez telefon. A na to musi się znaleźć i czas, i temat. Nam się chce! Te rozłąki dają mi czas na refleksje, pobudzają wrażliwość i tęsknotę. Nie zabija nas rutyna codzienności. Wracam i zawsze są piękne kwiaty, wspaniały obiad z winem, mieszkanie super wysprzątane. Z radością i dumą mówi o dorosłym już synu Victorze, który z plecakiem przemierza Kordyliery i studiuje kryminalistykę.
– Macierzyństwo dla niektórych to przeszkoda w karierze albo „inwestycja wymagająca poświęceń i organizacji”. A jest odwrotnie! Dziecko to największa życiowa szansa, by rozwinąć najpiękniejsze ludzkie cechy: odpowiedzialność, bezinteresowność, miłość, opiekuńczość. Jeśli byłeś sobkiem, masz szanse zmienić się dzięki nieprzespanym nocom. Ja nigdy nie czułam, że coś tracę! Bycie rodzicem spełnia mnie jako kobietę, człowieka. Victor był dla mnie największym nauczycielem. Mnie zależało, żeby być dla niego dobrym wzorem, wiec zastanawiałam się, jak być dobrym człowiekiem. Dałam mu od początku masę czasu, uwagi, rozmów. Wyrósł na fajnego młodego mężczyznę, jest moim przyjacielem. Na 18. urodziny zabrałam go na wspinaczkę na pozaszlakowe szczyty tatrzańskie. Victor krzyczał: „Mama, poczekaj, ty masz ADHD!”. A zadowolenie to też kwestia charakteru. Nigdy nie brakowało mi energii. Mnie czasem było trudno dogonić, teraz wcale nie łatwiej. Kiedy pytają ją, dlaczego wzięła udział w programie „Gwiazdy tańczą na lodzie”, odpowiada: dla własnej frajdy i aby pokazać, że kobiety po pięćdziesiątce stać naprawdę na bardzo dużo. Że mogą spełniać swoje marzenia, zrobić coś tylko dla własnej satysfakcji. Cieszy i odmładza ją praca. Ale już wybiera tylko to, co jest dla niej interesujące artystycznie: – Nie kapie mi na głowę, dziecko nie woła jeść. Brać wszystko, jak leci? Szkoda czasu i zdrowia! W jej życiu są ludzie, z którymi chce się spotykać. Unika złych, głupawych kontaktów, po których ma poczucie zmarnowanego czasu. – Wystarczy życzliwość i przyjaźń, ale też chcę, żeby ktoś mnie zaskoczył. Opowieścią na przykład. Dla mnie źródłem szczęścia jest rozmowa. Możliwość wysłuchania kogoś do kropki. – Z mężem i przyjaciółmi spotykają się na tematycznych obiadach. Na przykład podróż po południu Włoch. Z całym menu, dobrym winem i opowieściami. Pięć lat temu w jej życiu pojawiła się joga. Bo aby móc coś dać innym, trzeba najpierw zadbać o siebie. – Joga pomaga po miesiącu ćwiczeń mieć proste plecy, trzymać godnie głowę. Ma to kolosalne przełożenie na sposób myślenia, samopoczucie, pewność siebie, zadowolenie bijące z twarzy, widzenie świata i siebie w nim. Żaden make-up nie zamaluje bólu, smutku czy nieszczęścia. Joga daje odporność i wytrzymałość: chce się żyć, niepowodzenia nie załamują, widzi się jasno, co ważne, a co nie. Dla mnie piękniejsza jest zadbana, zdrowa i zadowolona kobieta, z fantastycznym mężem u boku i gromada dzieciaków, niż Barbie z tipsami i bliznami po liposukcji – mówi z pasja.
TEKST: IDA DAWIDOWICZ
anna.dmowska@guj.pl
Dodaj komentarz